wyszedł z domu na wykłady na uczelnię, jednak nigdy tam nie dotarł. Ślad po tym młodym człowieku urywa się z chwilą wyjścia przez niego z domu.
Zrozpaczona rodzina oplakatowała Kraków. Zgłosiła zaginięcie Roberta na policję, w późniejszym czasie do fundacji Itaka.
Powstało wiele hipotez na temat tego co mogło stać się z tym młodym, wrażliwym, pełnym planów człowiekiem. Jedną z nich jest werbunek Roberta do sekty. Na początku lat 90 w Polsce uaktywniło się bardzo dużo takich grup. Głównym celem ich byli/ są studenci, ludzie światli oraz posiadający pewnego rodzaju wrażliwość i podatność.
Powstała strona internetowa założona przez Lecha Wójtowicza oraz stowarzyszenie " ROZA".
źródło:http://www.gazetakrakowska.pl/magazynrodzinny/209981,od-15-lat-szukaja-zaginionego-syna,id,t.html?cookie=1
Styczniowe popołudnie 1995 r. Robert Wójtowicz wychodzi z domu na nowohuckim osiedlu i kieruje się na uczelnię. Styczniowe popołudnie 2010 r. - Roberta ciągle nie ma, do tej pory nie wrócił do domu. Rodzina nigdy nie dostała od niego żadnej wiadomości. Nie wie, gdzie chłopak może być, ani co się z nim dzieje. Ciągle czeka. Wierzy, że wróci. Jej życie wywróciło się do góry nogami - pisze Barbara Sobańska
Każde stuknięcie do drzwi budzi w nich nadzieję. Może to Robert wraca? Każdego dnia czekają na to stuknięcie. Bezskutecznie. Od 15 lat. Nie poddają się jednak.
W zadbanym saloniku na ścianie między dwiema paprotkami wisi zdjęcie 23-letniego Roberta. Dziś powinien mieć 38 lat. Nie wiedzą, jak wygląda. Nie wiedzą, gdzie przebywa. Nie wiedzą, czy żyje. Ciągle czekają - na Roberta albo na jakąkolwiek
informację o swoim synu i bracie. Matka, Helena Wójtowicz, odwrócona do okna, ociera cisnące się do oczu łzy. Nie może mówić. Ojciec, Lech Wójtowicz, nerwowo tłumaczy, że Robert nie zginął ot tak, że ktoś musiał mu w tym pomóc.
Jak kamień w wodę
Robert zwyczajnie wyszedł na zajęcia. Studiował psychologię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Przeniósł się na ten kierunek z Wojskowej Akademii Medycznej, bo chciał być lekarzem, ale w cywilu. Na Akademię Medyczną się nie udało, więc wybrał psychologię.
- Dwudziestu kandydatów startowało na jedno miejsce, miał chłopak głowę na karku - mówi ojciec. - Najpierw chciał zostać pilotem, skończył nawet technikum w Dęblinie, ale wybrał medycynę, żeby służyć ludziom. Robert był spokojnym chłopakiem. Dużo czytał, należał do duszpasterstwa akademickiego, nie miał dziewczyny.
- Nigdzie nie chodził, siedział w domu i uczył się - mówi matka łamiącym się głosem. - Dlatego od razu się zaniepokoiłam, gdy wieczorem nie wrócił do domu. W sobotę rano zaczęliśmy wydzwaniać po znajomych, szpitalach, na policję. Ale zgłoszenie przyjęli dopiero w poniedziałek, bo mówili, że może został u dziewczyny, żeby jeszcze poczekać.
Ojciec natychmiast wrócił z kontraktu z Rosji i rozpoczął poszukiwania na własną rękę. Szukał syna po dworcach, po różnych ujotowskich instytutach, przepytał środowisko akademickie i studenckie. Nic. Jak kamień w wodę.
W zadbanym saloniku na ścianie między dwiema paprotkami wisi zdjęcie 23-letniego Roberta. Dziś powinien mieć 38 lat. Nie wiedzą, jak wygląda. Nie wiedzą, gdzie przebywa. Nie wiedzą, czy żyje. Ciągle czekają - na Roberta albo na jakąkolwiek
Jak kamień w wodę
Robert zwyczajnie wyszedł na zajęcia. Studiował psychologię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Przeniósł się na ten kierunek z Wojskowej Akademii Medycznej, bo chciał być lekarzem, ale w cywilu. Na Akademię Medyczną się nie udało, więc wybrał psychologię.
- Dwudziestu kandydatów startowało na jedno miejsce, miał chłopak głowę na karku - mówi ojciec. - Najpierw chciał zostać pilotem, skończył nawet technikum w Dęblinie, ale wybrał medycynę, żeby służyć ludziom. Robert był spokojnym chłopakiem. Dużo czytał, należał do duszpasterstwa akademickiego, nie miał dziewczyny.
- Nigdzie nie chodził, siedział w domu i uczył się - mówi matka łamiącym się głosem. - Dlatego od razu się zaniepokoiłam, gdy wieczorem nie wrócił do domu. W sobotę rano zaczęliśmy wydzwaniać po znajomych, szpitalach, na policję. Ale zgłoszenie przyjęli dopiero w poniedziałek, bo mówili, że może został u dziewczyny, żeby jeszcze poczekać.
Ojciec natychmiast wrócił z kontraktu z Rosji i rozpoczął poszukiwania na własną rękę. Szukał syna po dworcach, po różnych ujotowskich instytutach, przepytał środowisko akademickie i studenckie. Nic. Jak kamień w wodę.
Status: zaginiony
Przez te 15 lat próbowali znaleźć Roberta na wszystkie sposoby. Prokuratura po trzech miesiącach umorzyła sprawę o uprowadzenie, gdyż nie wykryto sprawców. Policja ciągle prowadzi tę sprawę, ale na razie bez żadnych rezultatów.
- Sprawdziliśmy każdą informację i każdy ślad, który pojawił się w tej sprawie i wciąż szukamy nowych tropów - zapewnia Katarzyna.
Padło z biura prasowego Komendy Wojewódzkiej Policji w Krakowie. - Analizujemy i porównujemy różne informacje pojawiające się w związku z zaginięciem, sprawdzamy bazy danych, a co jakiś czas różne miejsca i okoliczności.
Informacja o poszukiwaniu Roberta Wójtowicza znajduje się w policyjnej bazie danych, zatem gdyby jakikolwiek funkcjonariusz na terenie Unii Europejskiej wylegitymował osobę odpowiadającą danym Roberta, powiadomiłby jednostkę prowadzącą poszukiwania - dodaje Padło. Ale na razie nikt nikogo o niczym nie powiadomił.
Robert ciągle ma ten sam status: zaginionego. Jasnowidze i wróżbici, bo po ich pomoc rodzina też sięgała, mieli różne hipotezy - od uprowadzenia po śmierć. Ale żaden nie wskazał miejsca pobytu Roberta - ani żywego, ani martwego. Nie pomogły komunikaty w mediach, nic nie wskórali redaktorzy skutecznego przecież programu "Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie". Nic nie wskórały prywatne agencje detektywistyczne.
To gorsze niż śmierć
Rodzina też przemyślała dokładnie wszystkie możliwości. Matka nie dopuszcza myśli, że syn może nie żyć, stawia na uprowadzenie do sekty, bo chłopak był łatwowierny. Ojciec bierze pod uwagę morderstwo, ale nie wypadek. Przypuszcza, że syn mógł paść ofiarą eksperymentu medycznego - może dostał jakiś środek i stracił pamięć, żyje gdzieś obok, ale nie wie, kim jest. Ma pewność, że nie wyszedł z domu z własnej woli, jest w to zamieszany ktoś trzeci.
- Na pewno nie uciekł, bo w domu była dobra atmosfera, z rodzeństwem był zżyty - dodaje matka. - Dopiero później rodzina popękała. Odkąd Robert zaginął, nie śmiejemy się - płacze matka.
- Czekamy - mówi ojciec. - To gorsze niż śmierć, przeżywamy bardziej niż ci, którym umarł ktoś bliski. Wolałbym znać najgorszą prawdę, zapalić świeczkę i pożegnać, niż czekać na syna, który utkwił gdzieś między niebem a ziemią.
- Rodziny, które szukają zaginionych latami, nie mogą przeżyć żałoby, przejść przez jej etapy - od szoku, zaprzeczania po pogodzenie się lub akceptację - wyjaśnia Aleksandra Andruszczak, psycholog z Centrum Poszukiwań Ludzi Zaginionych "Itaka". - Nie wiedzą na czym stoją, kogoś po prostu nie ma. Trudno się z tym pogodzić, a czasem trzeba.
Dlatego rodziny często nie wytrzymują tej presji, szczególnie gdy zaginie dziecko. Rozpadają się.
- Każda rodzina wcześniej czy później potrzebuje pomocy - mówi Andrusz-czak. - Na początku oddają się poszukiwaniom, ale gdy wyczerpią wszystkie możliwości, pojawia się pustka. Zatrzymują się na dniu, gdy ktoś zaginął, analizują go na wszystkie sposoby. Wtedy potrzebują wsparcia.
Wójtowiczowie otwarcie mówią: "Nasza rodzina to katastrofa, nie działa tak jak powinna, nie tak miało być. Emocje ciągle falują, końca nie ma. Rany są ciągle otwarte i bolą". - Rodziny często obwiniają się, że nie mogą nic zrobić, że są bezradne - dodaje psycholożka. - Nie rozumieją, że nie mają na to wpływu. Nie potrafią cieszyć się życiem, bo myślą ciągle o zaginionym członku rodziny. Może jest mu źle? Może cierpi? Cała radość życia znika za jednym zamachem.
Na 15. rocznicę zaginięcia Roberta Wójtowicza jego ojciec zamierza oplakatować Kraków. Już zaczął rozwieszać informacje w sklepach.W 15 kościołach zamówił msze za zaginionego syna. Rozesłał informacje do wszystkich mediów - gazet, telewizji, portali internetowych. Komunikat o zaginionym będzie wyświetlany w krakowskich autobusach.
Chciałby, aby 20 stycznia uczynić dniem wszystkich zaginionych i poszukiwanych, którzy zapodziali się gdzieś, nie z własnej woli. Bo zmarli mają taki dzień, zakochani, nawet zwierzaki, a zagubieni nie.
- Co więcej mogę zrobić? - pyta sam siebie Lech Wójtowicz. - Co więcej?
strona o Robercie
FUNDACJA ITAKA
Pana Roberta wchłonęła ukryta czarna dziura, niedaleko Bramy Floriańskiej. Kiedy w październiku zeszłego roku byłem w Krakowie na wycieczce szkolnej do Teatru Starego, miałem szczęście nie wpaść w tę niewidzialną czarną dziurę, w którą wpadł Wójtowicz.
OdpowiedzUsuńA to ma być śmieszne?
OdpowiedzUsuńten gość to błazen.
Usuń