środa, 28 września 2011

Bez śladu- artykuł z Pani- zaginione Marzena Cichocka, Lilianna Kownacka, Iwona Wieczorek

Iwona Wieczorek
Pewnego dnia wyszły z domu i już do niego nie wróciły. Ich bliscy bezustannie zadają sobie te same pytania: zabójstwo czy porwanie? Świadome odejście? I to najważniejsze: jak to możliwe, żeby młoda dziewczyna zniknęła bez śladu?



Mama Iwony Wieczorek, która zaginęła w lipcu zeszłego roku, nie chce pokazać pokoju córki. „A jeśli będzie miała do mnie o to pretensje?”, zastanawia się. Ale zaraz dodaje, że nic się w nim nie zmieniło. Rzeczy, ukochane lalki, płyty,książki – wszystko na swoim miejscu. Pościeliła tylko łóżko.Gdzie jest Iwona?
To, co można powiedzieć o mamie Iwony Wieczorek na pierwszy rzut oka: jest bardzo ładna i zadbana. Ma mocny głos i nie płacze. Dziś, 15 sierpnia 2011 roku, 388 dni od zaginięcia córki, przygotowuje na obiad gołąbki. Mieszkanie jest ładne. Nowe, eleganckie osiedle w Gdańsku-Jelitkowie, kilkaset metrów od plaży.
To, czego po mamie Iwony Wieczorek nie widać: od ponad roku nie zasypia bez proszków. W ciągu dnia bierze silne antydepresanty, regularnie chodzi do psychologa i psychiatry. O córce myśli nieustannie – robiąc te gołąbki, przygotowała ich więcej. Ma na sobie jej bluzkę. Nosi ubrania Iwony, bo to przynosi ulgę. Tak jakby były blisko.
Pamięta, jak rok temu, trzy dni po zaginięciu Iwony, siedziała u niej przyjaciółka: „Musisz być przygotowana, ta sprawa może potrwać tydzień, ale też rok czy nawet lata”. Zareagowała gwałtownie: „Rok? Nie przeżyłabym tego”.
Historia zaginięcia Iwony Wieczorek to najgłośniejsza tego typu sprawa w ostatnich kilkunastu latach. Nie było gazety, telewizji i stacji radiowej, która nie zainteresowałaby się tajemniczym zniknięciem 19-latki z Gdańska.


Dziewczyna w nocy z 16 na 17 lipca 2010 r. bawiła się ze znajomymi w słynnym sopockim Krzywym Domku przy Monte Cassino. Zabawa zakończyła się nad ranem. Według relacji znajomych Iwona o 3.30 rozstała się z nimi po sprzeczce. Mimo próśb postanowiła wracać sama wzdłuż morza. Kamera ostatni raz zarejestrowała, jak wychodzi z plaży wejściem nr 63. Stąd do domu miała już dziesięć minut. Ale nigdy do niego nie dotarła.
Iwona Kinda miliony razy odtwarzała tamten dzień. Z samego rana pojechała do pracy. Jest właścicielką salonu fryzjerskiego w centrum Sopotu, latem ma dużo klientów. Córka zadzwoniła około południa z informacją, że wpadnie wyprostować włosy, bo wieczorem idzie na imprezę. „Nie wiem, czy wrócę na noc, chyba będę spała u Adrii”, powiedziała, wychodząc. Późnym popołudniem rozmawiały ostatni raz.
W niedzielę rano zadzwoniła do córki. – Telefon był wyłączony – wspomina. – Myślałam, że Iwonka śpi, kolejny raz próbowałam się skontaktować po 11. Wciąż była poza zasięgiem. Po południu, po obdzwonieniu wszystkich jej znajomych, zgłosiła sprawę policji. Jeszcze wieczorem poszła do gdańskiego ośrodka telewizji z prośbą, by po wydaniu "Panoramy" zamieszczono komunikaty o zaginięciu.

Przez pierwsze dwa tygodnie Kinda spała najdłużej 15 minut. Przez dom przewijały się tłumy przyjaciół Iwony. Kiedyś odwiedziło ją chyba z 50 osób, siedzieli na parapecie, podłodze. Pomogli drukować plakaty i ogłoszenia, rozwieszali je w całym mieście. Kilka tygodni później wpadli na pomysł, żeby zorganizować marsz pod hasłem: „Gdzie jest Iwona?”. Przyjechały setki osób z całej Polski.
– Nie chodziło tylko o moją córkę – tłumaczy Iwona Kinda. – Proszę mi powiedzieć, jak to możliwe, że nad ranem w polskim kurorcie może nagle bez śladu zniknąć młoda osoba? Często słyszała: „Dlaczego taki rozgłos akurat w sprawie Wieczorek?”. Podejrzewano ją o protekcję policji, dziennikarzy, tajemnicze znajomości. Bo jak jedna matka może poruszyć całą opinię publiczną? Odpowiadała spokojnie: „Zrobię wszystko, żeby odnaleźć swoje dziecko”.
– W Polsce co roku ginie około 15 tysięcy osób. Wśród ludzi młodych najczęściej dziewczyny – wyjaśnia Aleksandra Andruszczak-Zin z fundacji Itaka – Centrum Poszukiwań Ludzi Zaginionych. – W poszukiwania zwykle najbardziej zaangażowane są matki, to one zgłaszają sprawy, dzwonią do naszej fundacji czy innych miejsc, gdzie mogą uzyskać pomoc.

Marzena Cichocka

Historię Iwony Wieczorek zobaczyła w telewizji Marianna Cichocka z Sochaczewa. Kiedyś unikała takich programów, nie chciała patrzeć na cierpienie rodziców, którzy szukają zaginionych dzieci. Skąd mogła wiedzieć, że będzie jedną z nich? 28 maja 1999 r. jej 22-letnia córka Marzena wybiera się z przyjacielem Remigiuszem na dyskotekę. Ostatnie godziny: Marzena je na obiad ulubioną zupę pomidorową, szykuje kanapki. Potem pije w ogrodzie kawę, przed samym wyjściem wybiera obcisłe dżinsy i niebieską koszulę. Wychodząc, obiecuje: „Będę nad ranem”.
Około południa następnego dnia Marianna jeszcze się nie denerwuje. Może córka została na noc u koleżanki? Dopiero gdy wpada Remigiusz i pyta, czy Marzena już wstała, czuje, że stało się coś złego. „Przecież była z tobą”, mówi. „Nie, pojechaliśmy jeszcze z moim znajomym, on miał ją odwieźć”, tłumaczy chłopak. Cichocka jedzie z mężem szukać córki nad zalewem, może gdzieś biwakuje. Do komendy dociera po południu. Słyszy: „Minęły 24 godziny? Wyszaleje się i wróci”.
Marianna nie ma siły się kłócić. Członkowie rodziny wypytują w sklepach, lokalnych pubach. – To nie policja, tylko moja bratanica z kolegami dowiedziała się, że córka na dyskotekę nawet nie dotarła – denerwuje się Marianna Cichocka. – Prześledzili jej ostatnie kroki. Najpierw poszła z Remigiuszem i tym znajomym, Tomkiem, do baru, wypili colę, potem już we dwójkę, ona i Tomek, kupowali w markecie alkohol. Tam ślad się urywa. A ten cały Tomek na przesłuchaniu zeznał, że po Marzenę podjechał biały peugeot. Tylko że nikt oprócz niego tego samochodu nie widział.
Marianna Cichocka przez następne tygodnie nie śpi i nie je. Czuwa przy telefonie. Dwie starsze siostry na zmianę pilnują, by cokolwiek przełknęła. Ona czeka, aż policja przeszuka samochód Tomka. Dla niej jest jasne, że nie było żadnego peugeota. Pisze kolejne odwołania. Nie wie, jak należy rozmawiać z prokuratorem. To dla niej pierwsze doświadczenie z wymiarem sprawiedliwości.
Pomoc uzyskuje w Stowarzyszeniu Przeciwko Zbrodni im. Jolanty Brzozowskiej. Oni kontaktują się z policją. Na wiele rzeczy jest już jednak za późno. Aleksandra Andruszczak-Zin: – Na początku są szok i poczucie, że to wszystko nie dzieje się naprawdę. Potem pojawiają się siła i mobilizacja do działania. Ale gdy rodzina nie ma wsparcia w służbach, których zadaniem jest pomagać obywatelom, chęć walki i wiara, że się uda, maleją.

Prześlij 800 tysięcy

Trzy miesiące po zaginięciu Marzeny Marianna Cichocka czyta nagłówek lokalnej gazety: „Są zwłoki Marzeny C.”, i dalej opis: „Przypadkowy wędkarz odnalazł skrzynię wyrzuconą na brzeg wody, otworzył ją i zobaczył koszmarny widok: tułów kobiety w dwóch czarnych workach bez głowy i rąk. Najprawdopodobniej jest to korpus zaginionej w maju 22-latki”. Z trudem dochodzi do domu, próbuje dodzwonić się do laboratorium, gdzie robią badania genetyczne. Dopiero po kilku godzinach profesor oznajmia, że to nie zwłoki Marzeny, a dziennikarka podała informację na wyrost. Ulga.
Takich sytuacji przez 12 lat będzie więcej. Na początku co kilka tygodni dostaje wiadomość z prośbą o identyfikację ciała. Odbiera też telefony od ludzi, którzy „wiedzą”, gdzie jest Marzena. Ktoś widział ją za granicą, ktoś inny kilkadziesiąt kilometrów od miejsca zamieszkania, jeszcze inny wskaże, gdzie jest ciało. Policja sprawdza każdy ślad. Bez rezultatów.
Im więcej mija czasu, tym obojętniej Marianna Cichocka reaguje na kolejne wiadomości. Ale każdej nocy przez kilka godzin stoi w oknie i patrzy, czy córka nie wraca do domu. Pomocy szuka u znanych jasnowidzów i wróżek. Większość zapewnia: „Marzena żyje”. Tylko że nikt nie potrafi podać żadnych wskazówek.
Iwona Kinda udostępnia swój numer telefonu w internecie. Dostaje setki SMS-ów i telefonów o rzekomym miejscu pobytu córki. Ludzie żądają za informację pieniędzy. Mężczyzna z Częstochowy: „Wiem, gdzie ona jest, ale najpierw prześlij na moje konto 800 tysięcy”. Dla uwiarygodnienia wysyła zdjęcia Iwony, potem okazuje się, że to są stare fotografie obrobione w Photoshopie.
Telefony i SMS-y od jasnowidzów. Jeden z nich: „Iwona nie żyje, leży na ulicy Słowackiego, 400 metrów w głąb lasu, zwrócona twarzą na południe”. Kinda nie śpi po nim całą noc, ale nie szuka tam córki. – Te tereny były dokładnie sprawdzane, zresztą po słynnym Jackowskim, który w niczym mi nie pomógł, tylko zrobił wiele szumu, nie wierzę w nadprzyrodzoną moc.

Przecież czekają na nią córeczki

Lilianna Kownacka
Andrzej Kownacki z Poznania czuje się winny. Najbardziej z tego powodu, że tak bardzo pragnął trzeciego dziecka, chociaż nie układało mu się z żoną. Na świecie pojawiła się córeczka Liliana, która nie miała fajnego dzieciństwa. Kiedy tylko podrosła, chciała jak najszybciej uwolnić się od toksycznej, pijącej matki. Spotkała Marcina, urodziła mu dwójkę dzieci jeszcze przed 20. rokiem życia.
Zaraz potem Kownacki próbuje sobie tłumaczyć: dom rodzinny to nie wszystko, dwójce starszego rodzeństwa Liliany – Grzesiowi i Kasi – układa się dobrze. Żyją w szczęśliwych związkach, mają rodziny, pracują. Więc co się stało z Lilianą? Przecież na nią wciąż czekają jej córeczki.
Na policji Kownacki zeznawał: „Gdy młodsza wnuczka, Weronika, miała 10 miesięcy, Liliana przeprowadziła się do mnie, chciała zostawić swojego partnera. Marcin przychodził z kwiatami, błagał. Kiedyś napisał SMS: „Nie pozwolę, żebyś była szczęśliwa z innym”. 26 marca 2010 roku o godz. 14 Andrzej Kownacki widział córkę ostatni raz.
Do tej pory na lodówce wisi kartka zapisana przez Lilę. „15.30, dziewczynki, pediatra”. – Zjedliśmy obiad, po córkę przyjechał brat jej byłego chłopaka, miał ją zawieźć do lekarza – wspomina Kownacki. – Lila nie wróciła na noc, ale wiedziałem, że dziewczynki mają być z ojcem, więc być może ona też została u niego. Zdarzało się, że robiła tak wcześniej. Tyle że następnego dnia wieczorem przyjechał Marcin i spytał: „Lila wróciła? Bo nie odebrała dziewczynek?”. „Skąd?!”, spytałem. „Od koleżanki, powiedziała, że będzie u niej spała”.
Kownacki nawet nie miał pojęcia, u której. Bo Liliana była skryta, niewiele mówiła. Co właściwie wiedział o ukochanej córce? Że jest czułą, ciepłą i cierpliwą mamą, że lubi spacery po parku i niektóre seriale. Tylu pytań jej nie zadał. Żyli obok siebie, gotował jej obiady, pomagał przy dziewczynkach, ale nigdy nie powiedział: „kocham”. Ona zresztą też.
O dzieciństwie także z nią nie rozmawiał, nie chciał budzić nieprzyjemnych wspomnień, przecież wszystko mieli za sobą. Podczas kolejnych zeznań płakał. Policjantka: „Proszę pana, potrzebuje pan fachowego wsparcia, rozmowy z psychologiem”. Powtarzał: „Muszę poradzić sobie sam”.
Każdy ślad dawał nadzieję. Ktoś widział Lilianę w Holandii, ktoś przesłał jej dowód osobisty, namierzono telefon i sprawdzono, że jeszcze trzy dni po zaginięciu zarejestrowano połączenia wychodzące z jej numeru. Jednak wszystkie drogi prowadziły donikąd. Czy mogłaby świadomie odejść? – Nie – zapewnia Kownacki. Jednak po chwili dodaje: – Już sam nie wiem, ale przecież tak kochała dzieci. Iwona Kinda milion razy odpowiadała na te same pytania: „Jakie miała pani relacje z córką? Czy ostatnio zachowywała się podejrzanie, miała skłonność do nieodpowiedzialnych zachowań?”.
Aleksandra Andruszczak-Zin: – W obiegowej opinii zaginięcie równa się zabójstwo, gwałt, porwanie, przetrzymywanie siłą. Z policyjnych statystyk wynika, że jest inaczej. 95 proc. tego typu spraw rozwiązuje się w ciągu dwóch tygodni i na ogół okazuje się, że to były świadome odejścia z domualbo jak w przypadku nieletnich – ucieczki.
Iwona Kinda znała córkę. Wiedziała, co lubi, w kim jest zakochana, jakich ma przyjaciół. Wiedziała nawet, kogo poznała w ostatnim tygodniu na plaży. Gdy policja zabrała laptop dziewczyny i krok po kroku odtwarzała ostatnie tygodnie przez zaginięciem, nic jej nie zaskoczyło. – Uwielbiałyśmy chodzić po sklepach, wychodzić do kina, wieczorami siadałyśmy na balkonie i opowiadałyśmy sobie wszystko. Co mogłoby mnie zdziwić? Ona nie miała po co uciekać. Zdała maturę, dostała się na wymarzone studia, za kilka tygodni miała jechać z siostrą do Hiszpanii. Świat stał przed nią otworem.

Może ja mam wnuki

– Im dłużej trwa zaginięcie, tym bardziej zmienia się życie rodziny – tłumaczy Aleksandra Andruszczak-Zin. – To tak naprawdę dużo gorsze niż śmierć, po której rozpoczyna się proces żałoby. A tutaj są stan zawieszenia i pytania bez odpowiedzi. Pojawia się ogromna złość, człowiek się wycofuje, unika znajomych. Podświadomość mówi: „Nie wolno ci normalnie żyć, gdy zaginęło ci dziecko”.
Z Marianną Cichocką siedzę w ogrodzie przed domem (tym samym, w którym 12 lat temu Marzena ostatni raz piła kawę). Cichocka wyciąga z teczki korespondencję z policją i prokuraturą. Jedną z ostatnich, o umorzeniu śledztwa. „Postanowienie Beaty S., prokurator rejonowej w Sochaczewie: po rozpatrzeniu prośby Marianny C. w sprawie zabójstwa jej córki odmawia wszczęcia śledztwa w opisanej wyżej sprawie z powodu braku materiału dowodowego”. Marianna Cichocka kiedyś była silna. Najmłodsza z rodzeństwa, szczęśliwa. W archiwum dużo zdjęć z rodzinnych spotkań, świąt. Wszyscy radośni. Od 12 lat tkwi w apatii. Trzy lata po zaginięciu odstawiła leki. Próbowała żyć. Ale to trudniejsze, niż myślała.
Mąż umarł na zawał, młodszy syn nie potrafi poradzić sobie z tym, co się wydarzyło. Ona nie ma celu. Kiedyś była nim rodzina. Nigdy nie pracowała, domowe ognisko było ważniejsze – ciepły obiad na stole, poprane rzeczy, porządek i poczucie bezpieczeństwa. Teraz? W ogrodzie posadziła pomidory, marchewkę, pietruszkę. Marzena tak lubiła warzywa. – Kiedyś miałam plany, marzenia, a obecnie już na niczym mi nie zależy. Nawet nie wiem, co wydarzy się jutro. W nic nie wierzę, może tylko w cierpienie. I w Boga, bo bez tego dawno bym zwariowała. Czasem tylko sobie wyobrażam, że córka staje przed furtką z dwójką dzieci. Jednak niezależnie od wszystkiego chciałabym odkryć prawdę.

Chodzi tylko o jeden telefon

Akta sprawy Iwony Wieczorek liczą już kilkanaście tomów. Biegli wciąż badają kolejne hipotezy dotyczące sprawy, przesłuchano około trzystu świadków. – Mam obietnicę prokuratora okręgowego, że dopóki będzie jakikolwiek ślad, nie zawieszą śledztwa – mówi Iwona Kinda. Przez pierwsze kilka miesięcy nie była w stanie pracować, pójść na zakupy. Liczyły się tylko telefony z policji, spotkania w prokuraturze. Ale teraz praca jej pomaga.
– Do domu wracam zmęczona, robię szybką kolację i idziemy spać. W mieszkaniu jest pusto. Kiedyś córka wciąż kogoś zapraszała, siedzieli z mężem w salonie i przez ścianę słyszeli żarty Iwony z koleżankami. A gdy przygotowywała gościom jedzenie, najczęściej ukochane spaghetti, kuchnia wyglądała, jakby przeszło przez nią tornado. Gdzie są teraz ci znajomi? – Ale ja nie mam pretensji, zaczęli studia, mają plany, własne sprawy. Dzwoni właściwie tylko były chłopak Iwony.
Sprawą Liliany Kownackiej nie zajmuje się już wydział kryminalny, tylko śledczo-dochodzeniowy. Czasem jej ojciec dostaje wezwanie na przesłuchanie, wtedy znów pojawia się nadzieja. Bo przecież dopóki coś się dzieje, jest dobrze, prawda? Samotne wieczory są straszne. Andrzejowi Kownackiemu brakuje wnuczek, które teraz mieszkają ze swoim ojcem. A Lila? Chciałby powiedzieć, że przeprasza, że wciąż czeka i wierzy. – Lila, mnie chodzi tylko o jeden telefon – mówi. – Daj znać.
Przygotowując ten reportaż, próbowałam namówić na rozmowę rodziny, w których zaginieni szczęśliwie się odnaleźli. Wszyscy odmówili. Dobre zakończenia? – Zaginięcie jest tak traumatycznym przeżyciem dla całej rodziny, że gdy skończy się dobrze, ludzie pragną wykreślić tamten etap z pamięci – twierdzi Aleksandra Andruszczak-Zin. – Nie chcą o nim rozmawiać, zrywają kontakty z osobami zaangażowanymi w pomaganie. Wbrew pozorom to normalne. Wręcz niezbędne, by znów zacząć normalnie żyć.
Katarzyna Troszczyńska
PANI 10/2011

JEŚLI POSIADASZ JAKIEKOLWIEK INFORMACJE O ZAGINIONYCH KOBIETACH Z ARTYKUŁU NAPISZ ANONIMOWO DO MNIE LUB FUNDACJI ITAKA


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Dziękujemy za komentarz. Włączona jest jego moderacja.Po akceptacji zostanie zamieszczony.